16.6.11

Koniec świata

Wyjechałyśmy z rana w Dzień Zesłania. Padało i wiało. Czyli pogoda w sam raz na koniec świata.
Prom nowoczesny, wygodny, ale nie uchronił przed pierwszymi sygnałami choroby morskiej. Na szczęście nie miała szans nas dopaść, bo kiedy się pojawiła zaraz ujrzałyśmy brzegi Inishmore, które szczęśliwe wyłaniały się coraz wyraźniej.  To ledwie 50 km od Galway a mimo wszystko inny świat. 
Właściwie koniec Europy - koniec świata.
Jeszcze na promie obsługa składająca się w całości z Arańczyków rozmawiała ze sobą i podśpiewywała folkowe kawałki. Kapitan przystojnej postury i obdarzony bardzo pięknym barytonem mówił a właściwie wyśpiewywał słowa, w odbiorze chińskie, w znaczeniu pewnie bardzo pospolite, a w brzmieniu melodyjne jakby na jednym dźwięku. Ludzie posługujący się na co dzień takim językiem, wszelkie słowa angielskie akcentują w  podobieństwie gaelic toteż niewprawny słuchacz mógłby mieć problemy z  rozróżnieniem, czy już porozumiewa się angielszczyzną czy też wyspiarskim "narzeczem".
Kiedy wiatr rozbujał prom na dobre załoga zaczęła śpiewać, wtedy kolejny raz przyszła do mnie ta myśl, że nie poznałam jeszcze fałszującego tubylca...
Dusza Towarzysząca z wrodzonym sobie optymizmem co rusz przekonywała, że kiedy tylko dotrzemy na Wyspę niebo na pewno "się przetrze", gdyż ziemia ta co dzień nawiedzana jest czterema porami roku naraz... Ale się tego dnia nie przetarło :)

Na lądzie trzeba było zdecydować jaki środek transportu pozwoli odpocząć żołądkowi nie nabawiając się jednocześnie innych dolegliwości. Pozostałyśmy przy najstarszym środku transportu... "własnych nieprzymuszonych" nogach. Choć pokusa pokonania całej trasy busem pojawiała się dosłownie, co krok w postaci coraz to innego pana proponującego przejażdżkę. No thanks No thanks No thanks...
Dzięki temu mogłyśmy podziwiać domki i obeliski stojące niemal przy każdym z nich, pewności nie ma, ale może z nazwiskami tych co zginęli na morzu... Drogą dedukcji moja Dusza Towarzysząca wyprowadziła. Zatem każda rodzina z Wysp musiała doświadczyć jakieś podobnej straty. Mijałyśmy kolorowe domy. One takie musiały być w tym klimacie, trochę jak Grecja trochę Hiszpania. Rozjaśniać klimat radością. Gdzieniegdzie przyczepy mieszkalne tzw. travellersów. (O nich to już zupełnie osobny rozdział)

Dotarłyśmy do najmniejszego kościółka świata, co pamiętał towarzyszy św. Patryka, czyli jakiś V wiek, choć tak na logikę to raczej był skromną pustelnią mnicha niż miejscem zbierania się na eucharystię.  Miejsca starczyłoby dla mnicha i może dwóch osób. Ale przylgnęła do tego miejsca nazwa najmniejszej świątyni świata, zatem nie wypada poprawiać tradycji.
I tyle w związku z umiejętnością posługiwania się mapą... Potem były tylko murki, murki, trawa, odchody (zapewne bycze) i jeszcze raz murki... Nie, tak naprawdę był jeszcze deszcz i wiatr i masę śmiechu i masę otarć miejsc, których przydatność odkrywa się dopiero w takich sytuacjach. Właśnie wtedy, kiedy ich naprawdę potrzeba, albo już nie ma nic innego co mogłoby posłużyć  do asekurowania. 
Bo do czego niby służą pośladki... oczywiście do buforu podczas spadania z murków. 
Dodam dla przybliżenia, murków (bywało że prehistorycznych) z ruszającymi się kamieniami, po których drugiej stronie był grunt lub tylko kolce jeżyn.
Ale o dziwo i murki mają dwa końce i w końcu na końcu znalazła się latarnia morska, z przepięknym widokiem na zatokę delfinów i w ogóle z widokiem zapierającym dech.Wyspy znane są z fortów (7 w. p.n.e) kościółków wczesnochrześcijańskich (5.w) i klifów, ale czas niemiłosiernie się skurczył przez ten bieg przez płotki,a ostatni prom odpływa o 17.00, toteż obiecałam sobie, że tak tego nie zostawię i powrócę przy najbliższej okazji. Zahaczając przy okazji o dwie mniejsze Wyspy, które pomimo że dużo mniejsze jednak równie urocze.
Nie ma tego złego... Dzięki pieszej wędrówce miałyśmy szansę z Duszą Towarzyszącą odbyć szereg dysput filozoficzno- teologicznych z domieszką ironii i lekką nutką dekadencji...
Na ten przykład...
Myśli wybrane:  "nawet wyraźne znaki i mapa nie dają gwarancji nie pogubienia się", lub "tak się kończy opieranie się na opinii drugiego człowieka", albo "kiedy można docenić brak deszczu (nawet jeśli wiatr urywa głowę), kiedy cały dzień wcześniej padało".
I ileż padło dywagacji jak w tej izolacji mieszkałoby się na emeryturze (gdzie podobno Państwo nawet dopłaca byle, by tu ktoś mieszkał), ile spostrzeżeń na temat życia codziennego ludzi mieszkających tutaj ich bogatej historii i kultury. I jeszcze "co człowiek nie wymyśli kiedy ma minimalny dostęp do środków"...

Koniec trasy uwieńczyłyśmy wizytą w muzeum (i sklepie zarazem) słynnych arańskich swetrów. Wydają się takie zwykłe "jak babcia robiła" ale właśnie w tym muzeum dowiedziałyśmy się, że nie dość, że robione były z drogiej, dobrej jakości wełny to także każdy ścieg czy wzór miał swoje znaczenie (np. "świętej trójcy" wygląda ten wzór jak zręcznie poplątane kłębowisko guzków), odróżniał poszczególne rodziny, był niemal talizmanem, czy medalikiem, także na morzu. Mogłyśmy też oglądać filmy z mieszkańcami Wyspy jakoś jeszcze z lat 70- tych XX wieku jak dobijali targu lub handlowali i to jest naprawdę folklor i "to coś", 
co tak przyciąga turystów. Taka izolacja naturalna, ale pewnie też z wyboru, musiała uczynić to miejsce niezwykłym w swej zwykłości.  Musiała rodzić bliskość,ale może także zawężała sposób myślenia. Kto wie. Wrócę tam jeszcze i poczytam.  Pisząc kiedyś o mnichach iroszkockich i ich duchowości nie przypuszczałam, że jakieś ślady po nich odnajdę, że skonfrontuję wiedzę z obrazem. I te Wyspy wydają się ciągle (pomimo wszystko) oddychać tym dawnym klimatem prostoty Ducha i zawierzenia do końca. Jakiś mnich pisał
"Morze takie wielkie a ja taki mały w mojej łódce".
Albo :“Czy mam porzucić, o Królu Tajemnic,
słodkie wygody mego domu?
Czy mam się odwrócić plecami od własnej ziemi,
a twarzą w kierunku morza?
Czy mam się zdać całkowicie na łaskę Boga,
bez srebra i konia, bez rozgłosu i sławy?
Czy mam się oddać całkowicie Królowi królów,
bez miecza i tarczy, bez jadła i napoju,
bez łoża, w którym mógłbym spocząć po znoju?
Czy mam pożegnać mój piękny kraj,
poddając kark w jarzmo Chrystusowe?
Czy mam wylać serce przed Nim,
wyznając me winy niezliczone i błagać zmiłowania
strumieniami łez płynących po twarzy?”
(za: "Modlitwa Celtów", Kraków 2002)
 Gubiąc się między murkami nie zauważyłam jak zgubiłam tu kawałek serca...