25.8.11

Sam na sam



Przychodziłam zwykle "za pięć", nie myśląc zbytnio o tym, co będzie. Jak zwykle ubrana "baletowo" na tyle, na ile pozwalały mi własne ograniczenia, bez baletek, w skarpetkach, tak żeby zawsze mieć powód do ucieczki. Już przyzwyczaiłam się do chowania za czyimiś  plecami i ukrywania swojej niedoskonałości, czasami balerina zwracała uwagę na to, by uważać na odpowiednie napięcie mięśni, prostą sylwetkę, ale raczej ogólnie bez bezpośredniego kontaktu. 
Kolejnej środy było jak zwykle, no może tylko nie padało jak zwykle, wyciągnęłam z uszu muzykę i jak zwykle "rozpłaszczyłam się" i przygotowałam do ćwiczeń, nie zauważyłam nawet, że tym razem nikt nie przyszedł na lekcję, poza mną. Nauczycielka jeszcze chwilę krzątała się przy szukaniu odpowiedniego zestawu muzyki, a we mnie wszystko się zaczerwieniło ze wstydu. No tak. Przyszła chwila prawdy. Czułam, że lustra krzyczą "no to w końcu cię mamy"! Zebrałam się nieco w sobie i złapałam uciekający oddech. Nauczycielka wspomniała, że ktoś miał się zjawić jeszcze, ale być może dzisiaj będziemy sam na sam
z tańcem klasycznym.
Stanęłam przy drążku, nauczycielka na szczęście stanęła przede mną, a nie naprzeciwko jak zwykle. Tym razem mogłam bliżej przyjrzeć się układowi stóp, ona w lustrze obserwowała moją pracę. Po każdym ćwiczeniu mówiła, co wykonuję czysto, a nad czym muszę popracować. A więc coś wykonuję czysto... To pierwsze zaskoczenie. Odetchnęłam. Kilka razy odwróciła moją stopę we właściwym kierunku i w końcu załapałam z czego tak śmiały się moje lustra. Zauważałam, że coś jest nie tak z powtarzaniem ruchów, że czasem nogi i ręce nie słuchają mnie, czułam się jakbym nie panowała nad własnym ciałem. Przyjrzałam się także lustrom z bliska, do czego zachęciła mnie nauczycielka, powiedziała żeby z nich jak najczęściej korzystać, że one mi pomogą, ale dla mnie od początku nie miały litości, więc potraktowałam to jako wyzwanie na pojedynek i w końcu zobaczyłam, że  były stare i powykręcane w niektórych miejscach, dlatego z dalszej perspektywy "ośmieszały" niektóre części mojego umęczonego ciała. Z bliska jednak rzeczywiście okazały się sprzymierzeńcami. Okazało się bowiem, że moja sylwetka od tych kilku miesięcy znacznie się zmieniła, nogi nabrały mięśni "tłuszcz macierzyński" odpłynął gdzieś niemal w całości. Tylko kręgosłup jeszcze czasem buntuje się po serii skoków. Drugą część zajęć poświęciłyśmy na dopieszczanie układu ćwiczonego co lekcję i okazało się że nawet jakoś "samo wychodzi", jeszcze czasem stopy zapominają się odpowiednio "ściągać", ale wcale nie jest tak tragicznie. Byłam zdziwiona kiedy usłyszałam, że robię widoczne postępy. To jakby w umarłego wdmuchnąć oddech życia. Przecież nie jestem małą dziewczynką, której kości są elastyczne jak guma do żucia, to znaczy, że można w każdym wieku cieszyć się tańcem, że to nie bujda medialna. 

Dzisiejsza ewangelia o złodzieju, który przychodzi kiedy chce, w najmniej spodziewanym momencie przypomniały mi to wydarzenie, pomyślałam, przecież Królestwo może zastać mnie wszędzie, przy myciu garów, a może i przy drążku, często mam takie sny że tańczę przed Nim-  Tym Złodziejem- zupełnie swobodnie na pointach, że nic mnie to nie kosztuje i nie myślę o krokach, tylko o tym jak wyrazić te historię w której mnie obsadził. Nie chowam się przed Nim za plecami i mam prawdziwe atłasowe baletki z wkładkami do pointów, mam strój cały zwiewny i wygodny,  choć na boso tez można zdziałać cuda. Potrzeba tylko czasu... Nie wszystko przychodzi tak prędko, może tylko czasem bardzo niespodziewanie.... 


22.8.11

Kinvara czyli Cruinniú na mBád festival


Względnie ładny dzień (względnie, bo słoneczno- deszczowy) na Szmaragdowej Wyspie grzech spędzać w domu, gdyż okazja do następnego takiego może się długo nie pojawić. Trudno cokolwiek planować w tym kraju, chyba że człowiek już uodporni się na szczególnego rodzaju zmiany pogodowe i posiada dobre - cokolwiek, by to oznaczało ubranie. A ubrać się tak żeby nie zmoknąć i nie przegrzać się zarazem, ale i zapewnić sobie i innym ochronę od wiatru, który "wyrywa włosy" to już wyższa szkoła jazdy. Takie właśnie jest lato tego roku. A może i każdego roku? ;)


Tradycyjny festival łodzi w Kinvarze Cruinniú na mBád trwa zwykle trzy dni. W czasie jego trwania można uczestniczyć w fantastycznym pokazie łodzi, hookerów (łodzi rybackich z charakterystycznymi czerwonymi żaglami), które odbywają zawody z Kinvary do Galway i  z powrotem. Można było podziwiać kilka klas łodzi, które w zależności od wielkości służyły bądź do przewożenia torfu (najpopularniejszego materiału opałowego w regionie),  transportu kamienia, bądź do łowienia ryb lub przewożenia towarów i poczty. Ich budowa nosi znamiona jeszcze wpływów koptyjskich. Pełno ich w sztuce iroszkockiej w ogóle, zapewne poprzez wpływy irlandzkich mnichów, którzy przemierzali morza i ewangelizowali chłonąc przy okazji  kulturę tych ziem. Przywozili z sobą księgi, ikony, rzemiosło artystyczne, co widać w przejmowanych schematach przedstawieniowych.
Niejedni o hookerach pisali, śpiewali, malowali, podziwiali...



W samym centrum Galway pomnik hookera jest punktem odniesienia dla wielu umawiających się tam przybywających, nieznających jeszcze dobrze miasta.
A w Kinvarze... Najpierw wizyta w XV wiecznym zamku, który niewiele zmienił się przez wieki, no może troszeczkę za sprawą ostatniej właścicielki, która wniosła w niego trochę przytulnych mebli, ale budowla jako taka nie zmieniła układu. Składa się z kilku poziomów, jadalni, sypialni, sali bankietowej, sali kominkowej.



Od 1972 zamek organizuje bankiety na które można się zapisywać telefonicznie. Kusząca propozycja choć sala bankietowa dość ciasna, ale scena teatralna jest, więc zapewne jest i czego posłuchać w trakcie konsumpcji. Po drugiej stronie zamku- wejście na mini wysepkę z ruinami z 7 w. do których wejście zalewa przypływ, także trzeba mieć wyczucie chwili :)
Z zamku można podziwiać widok na zatokę. Trzeba tylko trzymać mocno głowę żeby jej nie urwało jak mocniej powieje.


Widoki bajeczne. Bo niebo nad Irlandią "wyprawia" rzeczy niesamowite, właśnie ta pogoda i klimat tworzą niesamowite tło dla łódek, których nazwa tak jednoznacznie się kojarzy, jakby ta czerwień nie bez przypadku miała przyciągać wzrok i kusić ku przygodzie.

Kiedy zaczęły się wyścigi i kolejne łodzie wpływały do punktu rozpoczynającego wyścig, zatoka nagle najeżyła się wszelkiej maści i długości obiektywami, niektórzy pokrzykiwali do żeglarzy, niektórzy popijali piwo w drugiej ręce trzymając telefon rejestrujący wszystko dookoła. A niektórzy jak my tylko stali jak wrośnięci w ziemię, oczywiście dołączając co chwilę do tej najeżonej gawiedzi pstrykaniem.



Dzieci biegały poprzebierane w fantazyjne stroje, już wyluzowane po konkursie na najładniejsze przebranie. Po wyruszeniu łódek odbywały się przy brzegu rozmaite pokazy, można było przechodzić i chłonąć. A to jakaś syrenka na tratwie i masa podrostków próbująca sterować nią, a to zawody pływania na torfie, a to pokaz toczenia drewnianych elementów.




Dalej znowu zespoły muzyczne: od brazylijskich rytmów do folkowo- rockowego irlandzkiego brzmienia. Odśpiewane zostały obowiązkowo wiązanki piosenek znanych tubylcom na pamięć w tym ulubionej "Galway Girl". Aja eja ej....



Przy scenie-  a tak naprawdę przyczepie półotwartej-  tańczą jakieś młode kobiety w zupełnie spontanicznym zrywie, ku uciesze mężczyzn zebranych tłumnie, niedaleko za nimi panowie pykający fajkami, rozprawiający o kryzysie bądź jego braku, rozglądający się na boki szukając jakby nowego ciekawego tematu. Czasem pozujący do zdjęć zupełnie bez skrepowania. Nawet mżawka nie psuła im humoru. Może Guinness ma właściwości lecznicze?




Prezentacja straganów imponująca- od profesjonalnych namiotów i przyczep do skleconych naprędce stołków- z jedzeniem od placków domowej roboty, hot dogów i cukrowej waty do rękodzieł wykonanych raz to zręcznie raz nieudolnie. Czyli jak wszędzie na festynach mydło i powidło, morze piwa, śmiech i muzyka.


Puby wypełnione po brzegi, próżno szukać miejsca siedzącego. Ale urzekały także inne widoki, pary dobrze przygotowane na piknik, kieliszki, wino, dobre jedzenie. Nie mogłam oderwać wzroku. Choć trochę zaczęło padać jakby nic nie mogło zaburzyć tej sielanki. A więc, to musiała być miłość :)
Odkrycie nienowe, ale dotykające... I co z tego, że widoki i mydło i powidło i śmiech i chwilowa beztroska, ważne, że można z kimś dzielić wrażenia, przyglądać się raz to ze zdziwieniem  raz z podziwem. Siedzieć bez słów i zajadać chipsy z jednej paczki, obserwować ludzi, rozdawać i odbierać szczere uśmiechy. Zatrzymać się na chwilę i po prostu... podziękować, że jest jak jest.



18.8.11

Bajka o dziewczynce z rysą.




Za górami, za lasami, za siedmioma rzekami żyła sobie mała dziewczynka, miała może z 10 lat. Albo i mniej- pamięć narratora czasem zawodzi. Lubiła tańczyć, skakać, robić śmieszne miny, a nade wszystko lubiła przebywać całymi dniami w towarzystwie swoich koleżanek. Co rusz to wymyślały inne zabawy, prześcigały się w wymyślaniu historii raz zabawnych raz strasznych. Dobrze im było ze sobą. Działo się to dawno temu kiedy jeszcze nikomu nie przyszło na myśl, że można całymi dniami siedzieć przed skaczącym ekranem lub zajmować czas klikaniem ze strony na stronę. Toteż często dziewczynka ze swoimi towarzyszkami -aby nie tracić ani chwili ze świetnej zabawy- wynosiły ze swoich domów gotowe kanapki i kubki z ciepłą herbatą.
Często wymieniały się coraz to nowymi smakami. Oczywiście spierały się także o najmniejsze sprawy, która ma lepiej uczesane włosy, która lepiej opowiada historie, a która znowu ma gorzej albo lepiej w życiu i dlaczego. Ot, takie tam dziecięce spory...
Pewnego lipcowego dnia jakoś tydzień czy dwa przed nadchodzącymi imieninami Dziewczynka podarowała swoim towarzyszkom pięknie wyrysowane zaproszenia na przyjęcie w jej domu. Wszystko już sobie zaplanowała. Chciała, by jej przyjaciółki cieszyły się choćby najmniejszymi- wymyślonymi przez nią- szczegółami. Przypominała sobie więc, co poszczególna z nich najbardziej lubi kłaść na kanapkach, jakie i która lubi słodycze, w co wspólnie zawsze najbardziej lubiły się bawić. Poprosiła nawet swoje starsze rodzeństwo, by pomogło jej w zrealizowaniu całego przedsięwzięcia. Mama zaoferowała pomoc w robieniu smacznych dań, siostra obiecała przygotować dla niej piękną sukienkę- co było nie lada wyzwaniem w tamtych dawnych czasach- i pięknie uczesać, brat potwierdził gotowość w przygotowaniu odpowiedniej muzyki. Umówionego dnia, już od rana wyczuwało się w powietrzu nastrój pysznej zabawy. W Teleranku obejrzała z rana piękną baśń o królewnie Annie. Czuła jakby cały świat składał jej dziś serdeczne życzenia. Wiedziała, że musi być kimś bardzo szczególnym skoro wszystko tak pięknie się dzieje i układa tego dnia.
Rodzice i rodzeństwo zdali egzamin na piątkę. Wszystko było gotowe, a godzina przyjęcia nareszcie nadeszła. Zaraz potem minęło pięć minut, piętnaście, trzydzieści. Pomyślała: "pewnie przygotowują się wszystkie na to wielkie przyjęcie". Mama potakiwała, że na pewno zaraz zjawi się pierwszy gość. Rzeczywiście zjawiła się koleżanka, którą zaprosiła tak trochę w ostatniej chwili i trochę z obowiązku bo w rewizycie. Ale bardzo się ucieszyła. Stwierdziła że to świetny początek, a zaraz potem zacznie się prawdziwa zabawa. Zaprosiła więc koleżankę do środka, zaproponowała przekąski i ukradkiem spojrzała jeszcze na zegar. Z każdą chwilą robiło jej się coraz bardziej smutno. Godzina. Dwie. Trzy. Żadna z przyjaciółek nie przyszła. Starała się oczywiście zachować gościnnie, tak jak mama pocieszała widzisz "najlepszych przyjaciół poznaje się w biedzie", ale to nie zmniejszało przykrości. Po zakończonym poczęstunku i bądź co bądź dobrej zabawie z koleżanką zaproponowała spacer. Chciała wywiać z głowy wszelkie przykrości tego dnia, które tak szybko przyćmiły te pierwsze radości.
Najpierw usłyszała dudnienie z głośników dochodzące z okna jej przyjaciółki, potem zobaczyła tylko poruszające się postaci skaczące i krzyczące na przemian, wyglądało tak jakby jej przyjęcie odbywało się gdzieś bez niej. Wtedy ją olśniło. Przecież jedna z jej towarzyszek nosiła takie samo imię jak ona.
Nie potrafiła tylko pomieścić w swojej dziecięcej wyobraźni dlaczego tak wszystko wyszło, że jej długo przygotowywane świętowanie zostało odrzucone na rzecz innego, zrobionego naprędce- o czym później się dowiedziała. Dlaczego najbliższe jej przyjaciółki sprawiły jej świadomie taką przykrość. W sercu dziewczynki pojawiła się pierwsza w życiu mała rysa. Wydawało się ,że nie da się jej już niczym wypełnić.
Następnego lata dane było jej uczestniczyć w innym przyjęciu na które nikt nie przyszedł, ale tym razem to ona była tym jedynym gościem. Ale tym razem, już wiedziała jak pocieszyć odrzuconą. Wiedziała już w swoim dorastającym sercu jak przemówić, żeby zmniejszyć stratę, że nie warto płakać nad czymś czego tak naprawdę nie było. Nad iluzją miłości.

Kilkanaście lat później jako dorosła kobieta otwiera fragment w Biblii o uczcie na którą nikt nie chciał przyjść. Choć bankiet przygotowany w każdym calu z cateringiem, że "niebo w gębie". I mogła wreszcie szczerze współczuć Bogu i kochać za to, że On naprawdę nie zraża się głupcami, że sprasza kogo popadnie byleby z kimś się dzielić. Ile w Nim zaufania do ludzkiej niemocy. Ile miłości do ludzkiej bezmyślności. Ile wiary że cierpliwość czyni cuda...
Teraz już wie, że te puste miejsca naznaczone jako rysa to miejsca rozlewania się łaski, dzięki którym będzie mogła kochać czysto, a te akty miłości znaczą więcej niż wszystkie wielkie dzieła razem wzięte.
Oby tylko nie zapomniała o ciągłym dokupywaniu oliwy, żeby kiedy przyjdzie czas wejść z innymi na niekończącą się Ucztę i przebywanie w Doborowym Towarzystwie :)