13.1.12

Rodzić dusze dla Chrystusa...


 Mała Tereska znowu mnie zagięła... 
"Tylko cierpienie może rodzić dusze dla Jezusa" oczywiście chodzi o takie relacyjne przezywanie cierpienia. Powierzanie wszystkiego Bogu, złączanie z Jego ofiarą... 
Niby się to wie, no na tym polega też życie w relacji z Bogiem, ale tak na prawdę to często abstrakcja. Takie osłuchane już sformułowania... Ale to właśnie samo serce ewangelii. Kochać tak że aż zaprzeć się samego siebie, pozwolić Bogu działać...
Ile tych szans zmarnowałam... Przecież niemal każdego dnia chcę siebie bronić, obstawać przy swoim, wykłócać o swoje miejsce o jakiś nic nie znaczący wizerunek. Nic mnie nie uczy świat, przecież każdego dnia w tej samej pracy plują i pieszczą, ganią i nagradzają za te same sprawy. Co mi zależy złączyć te frustracje z ofiarą żeby zradzać te dusze, które szukają pomocy, nawet w moim najbliższym otoczeniu, które nie radzą sobie w tej porąbanej rzeczywistości. Prawdziwe macierzyństwo duchowe to przecież nie tylko doradzanie czy zagłaskiwanie na śmierć, ale właśnie według Tereski to takie zradzanie i podtrzymywanie życia przez akceptację cierpienia i połączenie go z krzyżem Chrystusa. Wtedy te zgniłe owoce dnia codziennego składają się na ten doskonały napój. Dzielenie go z innymi pozwala też cieszyć się. Razem wszystko smakuje lepiej.
Tak na marginesie... Dlaczego Bóg wymyślił właśnie wino, dlaczego taka analogia do krwi i ofiary... Obserwując działanie wina... :)))) wyciągam prosty wniosek... Człowiek upojony winem jakoś inaczej znosi rzeczywistość. Bóg już od Adama wprowadza człowieka w ekstazę żeby mógł znieść cierpienie...(i nie mam tu na myśli stworzenia kobiety ;) Cierpienia, tak czy inaczej mnie spotyka, a czy dotyka to już właśnie zależy od mojego czerpania ze źródła. 
Kiedy kilka dni nie odżywiam się Tym Pokarmem to zaraz opadam z sił. Raz w tygodniu to naprawdę potrzebne, choć nie zawsze wystarczające minimum. Ludzie się śmieją. Codziennie w kościele? Porąbało? Ale widzę jak nie potrafię żyć bez eucharystii jak zwyczajnie tracę siły. A kiedy podłączam się do tego Akumulatora Miłości... No nie ma fajerwerków, nadal ego boli, ale żyję i mam się dobrze i nawet się uśmiechnę, i to nawet do wroga. Albo się może nawet nie uśmiechnę, ale po prostu nie powiem czegoś gorzkiego albo w ostateczności nie przeszkadza mi czyjaś obecność. A to już bardzo wiele. Można przebaczyć.
Ostatnio ciągle spotykam chodzące depresje, brak celu, brak miłości... Nie wiem co powiedzieć. Mogę tylko i aż oddawać, obmywać Jego krwią... 

10.1.12

Tłocznia c.d

Mała Tereska mówiła o tym świecie, że rozdaje pochwały, kiedy się one nie należą , i tak samo z naganami, przychodzą wtedy kiedy na nie nie zasługujemy. Gdyby nie Chrystus, który jest tak stały w miłości i który stawia właściwe sądy.... Ufff..... 
Świat mnie chłoszcze i pieści- mam wrażenie- niemal zawsze nie w porę. Nie ocenia intencji tylko wynik. Kiedy staram się wychodzić ku człowiekowi, pocieszyć, zatroszczyć, często się zdarza, że zupełnie przeciwnie zostaję zrozumiana. Kiedy mam wszystko gdzieś, olewam i nie dbam nagle jakieś dobre słowo się pojawia i znowu chce mi się troszczyć i pocieszać a wtedy najczęściej znowu dostaję baty i tak wkoło.

W tłoczni mistycznej- uwaga mądrej osoby- przecież rodzi się wino najprzedniejsze, ofiara, ale z czego? Ze zgniłych owoców. Jeśli będę oczekiwała czegoś w zamian, jeśli nastawię się tylko na odbieranie pochwał to już upijam się, zanim napój nabrał głębi i smaku i  najszlachetniejszych walorów.  W ogóle odkrycie kopernikańskie , że Chrystus zbiera wszystkie moje zgniłki zawodu, cierpienia, niespełnienia i obmywa wszystko swoją krwią, włącza do swojej ofiary, zaprasza jak najlepszego towarzysza trudnej drogi. Wypróbowanego. Prawdziwego. Nadaje znaczenie i godność, na którą przecież tak obiektywnie nigdy nie zasłużę, ale ona jest właśnie za zupełną darmochę... 

Przecież stworzył mnie nie dlatego że musiał, ale że chciał....