Względnie ładny dzień (względnie, bo słoneczno- deszczowy) na Szmaragdowej Wyspie grzech spędzać w domu, gdyż okazja do następnego takiego może się długo nie pojawić. Trudno cokolwiek planować w tym kraju, chyba że człowiek już uodporni się na szczególnego rodzaju zmiany pogodowe i posiada dobre - cokolwiek, by to oznaczało ubranie. A ubrać się tak żeby nie zmoknąć i nie przegrzać się zarazem, ale i zapewnić sobie i innym ochronę od wiatru, który "wyrywa włosy" to już wyższa szkoła jazdy. Takie właśnie jest lato tego roku. A może i każdego roku? ;)
Tradycyjny festival łodzi w Kinvarze Cruinniú na mBád trwa zwykle trzy dni. W czasie jego trwania można uczestniczyć w fantastycznym pokazie łodzi, hookerów (łodzi rybackich z charakterystycznymi czerwonymi żaglami), które odbywają zawody z Kinvary do Galway i z powrotem. Można było podziwiać kilka klas łodzi, które w zależności od wielkości służyły bądź do przewożenia torfu (najpopularniejszego materiału opałowego w regionie), transportu kamienia, bądź do łowienia ryb lub przewożenia towarów i poczty. Ich budowa nosi znamiona jeszcze wpływów koptyjskich. Pełno ich w sztuce iroszkockiej w ogóle, zapewne poprzez wpływy irlandzkich mnichów, którzy przemierzali morza i ewangelizowali chłonąc przy okazji kulturę tych ziem. Przywozili z sobą księgi, ikony, rzemiosło artystyczne, co widać w przejmowanych schematach przedstawieniowych.
Niejedni o hookerach pisali, śpiewali, malowali, podziwiali...
W samym centrum Galway pomnik hookera jest punktem odniesienia dla wielu umawiających się tam przybywających, nieznających jeszcze dobrze miasta.
A w Kinvarze... Najpierw wizyta w XV wiecznym zamku, który niewiele zmienił się przez wieki, no może troszeczkę za sprawą ostatniej właścicielki, która wniosła w niego trochę przytulnych mebli, ale budowla jako taka nie zmieniła układu. Składa się z kilku poziomów, jadalni, sypialni, sali bankietowej, sali kominkowej.
Od 1972 zamek organizuje bankiety na które można się zapisywać telefonicznie. Kusząca propozycja choć sala bankietowa dość ciasna, ale scena teatralna jest, więc zapewne jest i czego posłuchać w trakcie konsumpcji. Po drugiej stronie zamku- wejście na mini wysepkę z ruinami z 7 w. do których wejście zalewa przypływ, także trzeba mieć wyczucie chwili :)
Z zamku można podziwiać widok na zatokę. Trzeba tylko trzymać mocno głowę żeby jej nie urwało jak mocniej powieje.
Widoki bajeczne. Bo niebo nad Irlandią "wyprawia" rzeczy niesamowite, właśnie ta pogoda i klimat tworzą niesamowite tło dla łódek, których nazwa tak jednoznacznie się kojarzy, jakby ta czerwień nie bez przypadku miała przyciągać wzrok i kusić ku przygodzie.
Kiedy zaczęły się wyścigi i kolejne łodzie wpływały do punktu rozpoczynającego wyścig, zatoka nagle najeżyła się wszelkiej maści i długości obiektywami, niektórzy pokrzykiwali do żeglarzy, niektórzy popijali piwo w drugiej ręce trzymając telefon rejestrujący wszystko dookoła. A niektórzy jak my tylko stali jak wrośnięci w ziemię, oczywiście dołączając co chwilę do tej najeżonej gawiedzi pstrykaniem.
Dzieci biegały poprzebierane w fantazyjne stroje, już wyluzowane po konkursie na najładniejsze przebranie. Po wyruszeniu łódek odbywały się przy brzegu rozmaite pokazy, można było przechodzić i chłonąć. A to jakaś syrenka na tratwie i masa podrostków próbująca sterować nią, a to zawody pływania na torfie, a to pokaz toczenia drewnianych elementów.
Dalej znowu zespoły muzyczne: od brazylijskich rytmów do folkowo- rockowego irlandzkiego brzmienia. Odśpiewane zostały obowiązkowo wiązanki piosenek znanych tubylcom na pamięć w tym ulubionej "Galway Girl". Aja eja ej....
Przy scenie- a tak naprawdę przyczepie półotwartej- tańczą jakieś młode kobiety w zupełnie spontanicznym zrywie, ku uciesze mężczyzn zebranych tłumnie, niedaleko za nimi panowie pykający fajkami, rozprawiający o kryzysie bądź jego braku, rozglądający się na boki szukając jakby nowego ciekawego tematu. Czasem pozujący do zdjęć zupełnie bez skrepowania. Nawet mżawka nie psuła im humoru. Może Guinness ma właściwości lecznicze?
Prezentacja straganów imponująca- od profesjonalnych namiotów i przyczep do skleconych naprędce stołków- z jedzeniem od placków domowej roboty, hot dogów i cukrowej waty do rękodzieł wykonanych raz to zręcznie raz nieudolnie. Czyli jak wszędzie na festynach mydło i powidło, morze piwa, śmiech i muzyka.
Puby wypełnione po brzegi, próżno szukać miejsca siedzącego. Ale urzekały także inne widoki, pary dobrze przygotowane na piknik, kieliszki, wino, dobre jedzenie. Nie mogłam oderwać wzroku. Choć trochę zaczęło padać jakby nic nie mogło zaburzyć tej sielanki. A więc, to musiała być miłość :)
Odkrycie nienowe, ale dotykające... I co z tego, że widoki i mydło i powidło i śmiech i chwilowa beztroska, ważne, że można z kimś dzielić wrażenia, przyglądać się raz to ze zdziwieniem raz z podziwem. Siedzieć bez słów i zajadać chipsy z jednej paczki, obserwować ludzi, rozdawać i odbierać szczere uśmiechy. Zatrzymać się na chwilę i po prostu... podziękować, że jest jak jest.
2 komentarze:
Galway Girl to też i moja ulubiona, dobrze mi się kojarzy ;) Pozdrowienia Aniu!
prawda, z drugim człowiekiem inaczej to smakuje :)
Prześlij komentarz