30.9.11

Tłocznia szpitalna c.d...

centrum wszechświata


Rzucają mnie z oddziału na oddział, już nie wrócę do swojego ciepełka gdzie miałam komfortowe warunki, zapewnione relacje, układy, układziki, zawsze uśmiechnięta i pro. 
Teraz praca naprawdę wyciska prawdziwy pot i bywa, że prawdziwą krew. I to ciągłe skupienie, żeby dobrze służyć pacjentom, żeby ich nie skrzywdzić swoimi decyzjami. I to ciągłe napięcie z kim znowu będę pracowała, czy z Niespełnioną czy Obrażoną, czy też z Szybko, Szybko albo może z Plotką.... Tak różne typy tak wiele biegania, te ciągłe wewnętrzne walki żeby jeszcze raz zacisnąć zęby i tłoczyć tę krew i pot ile się da. 
Tylko skąd ten smutek... Czyżby znowu gówno mnie oblepiało? Myślałam, że ten smród tylko czuję, a on zaczął i mnie otaczać. Zapomniałam gdzie wołać o prawdziwą pomoc. Dałam się wciągnąć w nieważne sprawy małego światka, który jest niczym innym jak chorym miejscem. Miejscem chorych ludzi, ale i chorych spraw, które nie mają rozwiązań, bo opierają się na czysto ludzkich kalkulacjach i oczekiwaniach.
Pacjenci w większości patrzą tym wzrokiem bezradności, niektórzy bardzo pokornie znoszą cierpienia,  w nich łatwo widzieć ukrzyżowanego. Znowu inni mają wymagania godne Hiltona, zawsze coś jest za bardzo lub za mało. Za szybko lub za późno. Niespełnione życiowe nadzieje wylewają na głowę każdego kto się pojawi. Żal słuchać. Myślę czasem... no tak, mnie też to czeka zapewne. Kto wie czego będę miała wtedy za mało lub za wiele. Oby czuwało nade mną Miłosierdzie... 
I jeszcze to obchodzenie wszystkich dookoła żeby nikomu nie nadepnąć na odcisk. W sumie po co ? I tak nadepnę. Doświadczenie ostatnich tygodni. Można być miłym i uważnym i zarobić słowem jak młotem w głowę. Znienacka i bez sensu.Widzę, że nawet te przyjacielskie relacje mają swoje limity. Jakieś granice, które łatwo przejść i zniszczyć wszystko. Bo to tylko ludzkie relacje. Owszem są takie potrzebne, żeby choć czasem odreagować,  podtrzymać się nawzajem na duchu, ale zachowuję ciągle tą świadomość, że wszystko się kończy. To daje dystans i jakąś łatwość w zachowywaniu własnej tożsamości. 
Czasem w tym całym zabieganiu trudno o odnalezienie siebie, tego po co to robię i gdzie jest moje serce. Nie widzę w tych wszystkich oczach Chrystusa. Czy tak naprawdę kiedykolwiek je dostrzegłam. W swoich oczach nie dostrzegam. Nawet nie wołam. Jakbym zasklepiła się w tym napięciu. Jakby mięśnie całkowicie się zacisnęły i nie mogły odpuścić.
Pomaga czasem tylko to że na każdym oddziale są stoliczki z krzyżem i figurką. Różne na różnych oddziałach. Na położniczym jest Matka z Guadelupe i św. Gerard, na onkologicznym widziałam dziś piękny krucyfiks i Miłosiernego. Czasem to wystarcza, żeby złapać oddech i iść dalej. Czasem tylko westchnienie i nic więcej...
Jakby "Ty wiesz" ... 
P.S Czasem tak właśnie wołam... ale On JEST tak czy inaczej...

5 komentarzy:

Rybiooka pisze...

Ależ jesteś świadoma swego dnia codziennego.Trudno nie wierzyć w nic... On Jest tak czy inaczej :)A pocztówkę muzyczną " kradnę

Gallery from the soul pisze...

Fajna muza prawda?

majka pisze...

ja jestem pod wrażeniem.
Twojego tekstu - jak zwykle-
i muzy też - pierwszy raz to słyszałam - i też mam ochotę podkraść ;> Póki co wpadam do Ciebie słuchać :)

a co do Chrystusa w innych - to podobno najtrudniej dostrzec Chrystusa opuszczonego... tzn tego, którego nawet Bóg opuścił. Tego, który woła : "Boże mój Boże czemuś mnie opuścił" . A własnie tego Chrystusa mamy najbardziej kochać.

majka pisze...

PS. to o Chrystusie opuszczonym z Chiary Lubich i ruchu Focolare.

Gallery from the soul pisze...

dzięki :)