Mała Tereska znowu mnie zagięła...
"Tylko cierpienie może rodzić dusze dla Jezusa" oczywiście chodzi o takie relacyjne przezywanie cierpienia. Powierzanie wszystkiego Bogu, złączanie z Jego ofiarą...
Niby się to wie, no na tym polega też życie w relacji z Bogiem, ale tak na prawdę to często abstrakcja. Takie osłuchane już sformułowania... Ale to właśnie samo serce ewangelii. Kochać tak że aż zaprzeć się samego siebie, pozwolić Bogu działać...
Ile tych szans zmarnowałam... Przecież niemal każdego dnia chcę siebie bronić, obstawać przy swoim, wykłócać o swoje miejsce o jakiś nic nie znaczący wizerunek. Nic mnie nie uczy świat, przecież każdego dnia w tej samej pracy plują i pieszczą, ganią i nagradzają za te same sprawy. Co mi zależy złączyć te frustracje z ofiarą żeby zradzać te dusze, które szukają pomocy, nawet w moim najbliższym otoczeniu, które nie radzą sobie w tej porąbanej rzeczywistości. Prawdziwe macierzyństwo duchowe to przecież nie tylko doradzanie czy zagłaskiwanie na śmierć, ale właśnie według Tereski to takie zradzanie i podtrzymywanie życia przez akceptację cierpienia i połączenie go z krzyżem Chrystusa. Wtedy te zgniłe owoce dnia codziennego składają się na ten doskonały napój. Dzielenie go z innymi pozwala też cieszyć się. Razem wszystko smakuje lepiej.
Tak na marginesie... Dlaczego Bóg wymyślił właśnie wino, dlaczego taka analogia do krwi i ofiary... Obserwując działanie wina... :)))) wyciągam prosty wniosek... Człowiek upojony winem jakoś inaczej znosi rzeczywistość. Bóg już od Adama wprowadza człowieka w ekstazę żeby mógł znieść cierpienie...(i nie mam tu na myśli stworzenia kobiety ;) Cierpienia, tak czy inaczej mnie spotyka, a czy dotyka to już właśnie zależy od mojego czerpania ze źródła.
Kiedy kilka dni nie odżywiam się Tym Pokarmem to zaraz opadam z sił. Raz w tygodniu to naprawdę potrzebne, choć nie zawsze wystarczające minimum. Ludzie się śmieją. Codziennie w kościele? Porąbało? Ale widzę jak nie potrafię żyć bez eucharystii jak zwyczajnie tracę siły. A kiedy podłączam się do tego Akumulatora Miłości... No nie ma fajerwerków, nadal ego boli, ale żyję i mam się dobrze i nawet się uśmiechnę, i to nawet do wroga. Albo się może nawet nie uśmiechnę, ale po prostu nie powiem czegoś gorzkiego albo w ostateczności nie przeszkadza mi czyjaś obecność. A to już bardzo wiele. Można przebaczyć.
Ostatnio ciągle spotykam chodzące depresje, brak celu, brak miłości... Nie wiem co powiedzieć. Mogę tylko i aż oddawać, obmywać Jego krwią...
4 komentarze:
1. święci wciąż mnie zawstydzają...
2. No ja nie wiem czy z tą Ewą to jednak nie tak było... ciekawe skojarzenie :D
3. Dawno temu robiłam taki plakat z napisem "Eucharystia naszą mocą w pokonywaniu codziennych trudności" - i wtedy to jakaś abstrakcja dla mnie była - pewnie i dlatego, że trudności też były raczej abstrakcyjne. Ale to hasło jakoś nie wiedzieć czemu ( a robiłam plakatów mnóstwo całe - których nie pamiętam już zupełnie ani treściowo ani formalnie że tak powiem )wlazło mi w pamięć i teraz dopiero wiem jak jest prawdziwe :)
4. Jedni się śmieją - drudzy podziwiają - zdecydowanie wolę tych pierwszych. Tych drugich nie rozumiem.
5. :)
Z eucharystią to też dla mnie była abstrakcja , dopiero jakieś kilka dni temu olśnienie... :)
do Tereski też mnie długo przekonywano , a teraz sama do niej często zaglądam :)
Majko Majko pozdrawiam serdecznie :)
Eucharystia ma moc! Choć często na codzień o tym zapominam, mimo że uczestniczę,a jak spojrzę zawsze w tył to bez niej nic bym nie udźwignęła. To napełnia mnie otuchą i nadzieją, że jest ze mną Mocniejszy, który mnie umacnia i prowadzi w tej codzienności..
Majki hasło kradnę ;)
No właśnie ... Czasem nawet nie wiadomo jak to Bóg w Eucharystii z nami się łączy. To piękne że On rozlewa się po ciele człowieka jak pokarm, odżywia każdy zakamarek ciała... Więc siłą rzeczy wkracza nawet w fizyczność. Czasem nie wiadomo jak przez to działa "nowy człowiek" niby takie sam a jednak prowadzony łaską ...
Prześlij komentarz